Merlin spojrzał zamyślonymi niebieskimi
oczami w niebo, które
już nigdy nie miało być takie jak kiedyś. Dotychczasowy błękit przesłoniła szkarłatna czerwień, jakby niebo było skąpane we krwi.
"Naszej krwi" - pomyślał czarodziej.
Wiedział, co
ma się stać.
Przepowiednia
istniejąca od
tysięcy lat w
końcu miała się ziścić. Dwoje młodych ludzi miało zawalczyć o ziemię. I przegrać.
Zamyślonym gestem zdjął okulary i przetarł szkła.
- Januszu, ile
czasu zostało
- zapytał mężczyznę siedzącego w fotelu na
tarasie domu czarodzieja. Ten spojrzał
na zegarek spoczywający
na jego dłoni.
Było to urządzenie niezwykłe, nie mierzące czas, a odliczające. Wskazówki przesuwały się przeciwnie do
normalnych. Elektroniczna klepsydra, odmierzająca
czas do zagłady
ludzkości.
- Trzy godziny -
odparł Korwin
Mikke, przygładzając swój czarny garnitur.
Niepozorny, sprawiający przyjazne wrażenie mężczyzna skrywał ogromną tajemnicę. Był Zwiastunem Zagłady. Tym, który miał rozpocząć apokalipsę i doprowadzić świat do końca.
Czarodziej
westchnął głęboko, przecież nic nie mógł poradzić. Nie da się oszukać przeznaczenia.
Wyprostował zastałe kolana, strzepnął niewidoczny kurz
z szaty i odwrócił się do mężczyzny w
garniturze.
- W takim razie
może napijemy
się herbaty? -
zapytał uprzejmie
Merlin.
- Z przyjemnością - odparł tamten.
***
TO wyszczerzyło ostre jak szpilki
zęby w przerażającym uśmiechu. Na
szkaradnej twarzy panował
spokój,
oczy były
zamknięte.
Musiał nawiązać połączenie z resztą. Ktoś w końcu musi uwolnić zaginionego księcia Marsa. Nucił pod nosem melodie,
które miały przywołać jego pobratymców. Już od kilku godzin
podświadomie
wyczuwał, że się zbliżają.
Mehiri? Czy to
ty? - odezwał się głos jego głowie. Gdyby TO miało serce, podskoczyłoby ono z radości. Po tylu latach
ciszy i pustki w końcu
nawiązał połączenie.
To ja, Siri.
Zlokalizuj mnie i przyślij
zespół D14.
Muszą mnie
uwolnić.
Głos w głowie przytaknął, a po chwili ucichł zupełnie.
Uśmiech TO poszerzył się jeszcze bardziej.
Już za parę chwil będzie wolny. I
zniszczy ich wszystkich. Co do jednego.
***
TO
spojrzało
przez kraty na Masusa. Marsjanin nie zmienił
się ani
trochę przez
ostatnie sto lat. Jego usta były
zaszyte, oczy zakryte czarną
przepaską.
Kreatura grzebała
w przepastnej torbie położonej na ziemi.
Cicho śpiewając, Masus wyjmował okaleczone szczątki. TO rozpoznawał pojedyncze członki Marsjan -
pazury, macki, ale także
ludzi i zwierząt.
Fragmenty odciętych
palców, uszu, wycięte
nosy, skóra.
Mięso
rytualne.
Potwór nie żałował ofiar, które musiały poświęcić się, by go uwolnić. Czuł moc przepływającą do niego przez
Marsjanina. Zamknął oczy
z rozkoszy. Jeszcze chwila i będzie
wolny.
Kraty z głośnym skrzypieniem
zaczęły się rozsuwać, jakby olbrzym
chciał zrobić z nich harmonijkę. Po chwili
metalowe pręty
leżały w kącie, a TO było wolne.
***
Galeria handlowa
Goupille mieściła się w samym sercu Paryża, jednak nie każdy miał do niej dostęp. Galeria nigdy
nie została
zalana przez rzesze turystów
kupujących pamiątki.
Co ciekawsze, nie było tam nawet takiego sklepu.
Goupille znajdowała się głęboko pod ziemią. Była miejscem spotkań ludzi o
nadnaturalnych zdolnościach.
I nie tylko ludzi. Po alejkach przechadzały
się różne niespotykane
stwory.
Sklepy także były niezwykłe. Od butików z czarodziejskimi
szatami, przez apteki pełne
niezbyt legalnych (a nawet znanych) medykamentów,
do ogromnych, wielopiętrowych
księgarni mających w asortymencie
publikacje z całego
świata.
Najzwyczajniejszym
miejscem w galerii była
Kawiarnia. Mała,
ciasna, upchnięta
gdzieś w kącie, ale jednocześnie znana i lubiana
przez wszystkich gości
Goupille. Tam żaden
fotel nie miał swojego
bliźniaka. Ściany nie były nawet pomalowane,
lampki oświetlały gołe cegły. A w tle zawsze
grała muzyka
klasyczna.
Właśnie tam, przy
najbardziej wciśniętym w kąt stoliku siedziała para nastolatków. Michael Evans
nisko pochylał się nad klawiaturą laptopa, nerwowo
pisząc na klawiaturze. Natomiast Kate Adams nerwowo obgryzała paznokcie. Co
chwilę wykręcała numer w telefonie,
jednakże jak
na złość nikt nie podnosił słuchawki.
- Mam - wykrzyknął uradowany chłopak, prawie
zrzucając
laptop ze stolika - Wiem już
kim oni są,
zobacz.
Michael odwrócił urządzenie w stronę dziewczyny. Na
ekranie pojawiło
się zdjęcie osobnika bardzo
podobnego do TO. Miał
takie same szpiczaste zęby,
szkaradną twarz
i oplatające
ciało macki.
Ten sam gatunek.
- TO pochodzi z
Marsa. Te statki, które
pojawiają się nad miastem, także są z Marsa. Oni jakoś się dowiedzieli, że TO jest więziony właśnie na Ziemi. I
przybyli, aby go wyzwolić.
Kate przeszły ciarki, ale
jednocześnie
ucieszyła się. Sprawa choć trochę się ułożyła. Pojedyncze puzzle zaczęły się łączyć w jeden obraz.
- Milo by było, jakby tylko
chcieli go wyzwolić.
Ale coś mi się nie wydaje, że tak będzie - dziewczyna
przeczesała
palcami włosy.
Michael westchnął.
- Oni nigdy nie
przybywają w
pokojowych zamiarach. Musimy poinformować
Zgromadzenie, że
coś się dzieje. Oni nam
pomogą.
- Mam nadzieję. Ale nie mogę dodzwonić się do centrali. Od
ponad godziny nic.
- Musisz próbować dalej - powiedział Michael i
przechylił prawie
pusty kubek cappuccino.
Katte pogrążyła się w myślach. Zalały ją wspomnienia sprzed
kilku godzin. Była
okropnie wściekła na siebie za całą tą sytuację. Jak mogła być taka naiwna? Jak
mogła zaufać komuś, kto nawet nie ma
duszy? Była
naiwną idiotką. Czuła się wręcz skalana tym, co
zrobiła.
Naraziła życie miliardów ludzi... i to w
imię czego? Głupiego
eksperymentu.
Zacisnęła mocno pięści. Skoro nawarzyłaś sobie piwa, czas
je wypić, pomyślała. Nie będzie już naiwna. Nikomu nie
pozwoli się tak
omotać. Będzie walczyć.
Z tą myślą jeszcze raz wykręciła ten sam numer
telefonu. Po pięciu
sygnałach
nastawiła się na to, że znów nikt nie
podniesie słuchawki.Jednakże ku jej zaskoczeniu
usłyszała chrobot po
drugiej stronie.
- Halo? - zapytał cichy, męski głos.
- Mówi Kate Adams, Paryż. Dzieje się coś złego. Musimy
porozmawiać z
Gabrielem i resztą Upadłych.
W słuchawce na chwile
zapadła cisza.
Kate wystraszyła
się, że nie wzięto jej na poważnie. Ale głos odezwał się ponownie.
- Nous vous
invitons à recueillir - Zapraszamy na Zgromadzenie.
Dziewczyna już brała oddech, żeby
odetchnąć z
ulgą, kiedy
nagle przeszywający
dźwięk alarmu zawył w całej galerii
Goupille. Para spojrzała
na siebie porozumiewawczo. Marsjanie zaatakowali.
***
- Merlinie,
zaczyna się -
powiedział Janusz
Korwin Mikke znad filiżanki
herbaty. Czarodziej spojrzał
na niego porozumiewawczo. Wyszeptał
coś pod
nosem i deportował się. Został po nim tylko
zielonkawy pył opadający na krzesło.
***
Statek Marsjan był ogromny. Jego pokład miał powierzchnię małego miasteczka. W środku jak mrówki pracowało ponad czterdzieści tysięcy kosmitów. Dostali
powiadomienie, że
TO, Mehiri, książę,
został uwolniony.
Teraz należało dokonać zemsty.
Kapitan statku,
Siri, od piętnastu
minut wydawał polecenia.
Plan, który
mieli zrealizować, został stworzony przez
najlepszego marsjańskiego
stratega w dziejach całego
Układu Słonecznego. Jego
celem była
destrukcja na skalę globalną.
- Jeszcze pięć kilometrów na zachód - wykrzyknął Siri. Za chwilę mieli znaleźć się nad Uniwersytetem.
Masusie, czy
uwolniłeś już Księcia? Zapytał kapitan. Miał nadzieję, że dostanie szybko
odpowiedź.
Czekał aż jego pobratymca
pojawi się w
obszarze transportowym wraz z zaginionym Mehirim.
Czekamy aż będziecie przelatywać nad Szkołą, kapitanie. Usunąłem zabezpieczenia.
Książę jest bezpieczny.
Siri
odetchnął z
ulgą i spojrzał na ekran z mapą. Za sekundę mieli przelatywać nad Uniwersytetem.
Był spięty i podekscytowany
jednocześnie.
Od porwania księcia
czekał na dzień,
aż ten w końcu powróci i dokona zemsty.
Kiedy
sygnalizator znalazł się nad Uniwersytetem,
kapitan wysłał wiadomość do Masusa.
Teraz!
Po chwili
dwie podobne do siebie istoty pojawiły
się na pokładzie. Szklane
drzwi rozsunęły
się i wyszedł zza nich Mehiri.
Według
Siri'ego wyglądał identycznie jak
przed porwaniem. Jego wyjątkowo
długie jak na
Marsjanina macki nadal budziły
grozę i
szacunek.
Pokornie skłonił głowę.
- Jestem na twoje
rozkazy, książę.
Mehiri wykrzywił swoje usta w
imitacji uśmiechu.
Gestem nakazał kapitanowi
na siebie spojrzeć.
- A więc, Siri, zacznijmy
inwazję.
Kapitan ponownie
się ukłonił i odwrócił do konsoli. Nacisnął kilka czerwonych
przycisków,
przeciągnął włączniki. Na całym pokładzie odezwał się z głośników mechaniczny głos: "Tryb:
Inwazja rozpoczęty.
Wszyscy proszeni są o
udanie się do
swoich sektorów
i zajęcie
stanowisk. Rozpocząć atak"
Mehiri rozsiadł się wygodnie na fotelu
kapitana. W końcu
był u siebie.
Za chwilę on i
jego armia zniszczą całą tę planetę. Nie pamiętał, kiedy ostatnio
miał tak dobry
dzień.
"Strzelać" - polecił mechaniczny głos.
Pociski spadły na Paryż niczym ulewny
deszcz.
***
- Michael - zawołała zdezorientowana
Kate - Michael?!
Nie wiedziała, co się stało. Dookoła niej leżały rozbite meble i
butelki. Fragment stołu
wbijał jej się w nogę, gruz zasypał wszystko. W
powietrzu unosił się kurz.
Musiała skupić myśli. Trąc głowę, zorientowała się, że ta boli ją niemiłosiernie. Na dłoni został czerwony ślad krwi. Wszystko
ją bolało. Czuła się jak po ciężkim treningu
bokserskim. I nie wiedziała,
gdzie jest Michael.
Nerwowo rozglądała się po pomieszczeniu,
czując coraz
większą panikę. Chłopak był dla niej osobą najbliższą na świecie. Najważniejszą. Kate Adams była sierotą i nie miała nikogo poza nim.
- Michael!!! -
krzyknęła
jeszcze raz, jednak nadal bezskutecznie.
Spróbowała się podnieść, jednak okropnie
bolała ją kostka. Dziewczyna
bała się, że ją skręciła. Ironia losu,
stracić możliwość chodzenia, gdy ma
się uratować świat. Żałosne i typowe. Ale
nie miała
zamiaru się poddawać. Michael był ważniejszy
niż jej noga.
Wyprostowała się i zobaczyła kompletny bałagan. Kawiarnia w
niczym nie przypominała
pomieszczenia, którym
była jeszcze
godzinę wcześniej. Jednakże z tej perspektywy
dostrzegła
nogawkę spodni
i znajome, czerwone conversy wystające
spod stolika, jakiś metr
dalej.
Z trudem podeszła bliżej i odrzuciła blat. Michael się nie ruszał, był blady jak ściana. Kate bez
zastanowienia się nad
nim pochyliła.
Odczekawszy kilka sekund, patrząc
na jego klatkę piersiową, z ulgą zauważyła, że oddycha.
Złapała go za rękę. Dzięki Ci, Ty tam, na górze, że mam nadnaturalne
zdolności,
pomyślała. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie biały pałac znajdujący się na obrzeżach Paryża. Przypomniała sobie, kiedy była tam ostatnim
razem. Widziała
ogromne kolumny w stylu doryckim, marmurowe fontanny i równo przyciętą
trawę.
Posadzki w szachownicę
oraz dwanaście
stojących w kręgu Sali Głównej tronów. Kiedy jej wizja
w całości się ukształtowała,
Kate poczuła
szarpnięcie i
trzymając
Michaela za rękę, teleportowała się do siedziby głównej Zgromadzenia.
Pałac wyglądał tak pięknie i okazale, jak
go zapamiętała. Wylądowała, upadając na kolana.
Michael spadł tuż obok niej. Miała nadzieję, że ją zauważą i że ktoś pomoże jej wnieść nieprzytomnego chłopaka.
Po chwili drzwi
otworzyły się i wybiegł przez nie starzec
z długą, siwą brodą. Szata plątała mu się między nogami. Gdyby
nie fakt, że
za chwilę cały
świat miał
zostać zniszczony,
byłby to całkiem zabawny widok.
- Co mu się stało? - zapytał Merlin. Kate jak
przez mgłę pamiętała czarodzieja z
dawnych obrad Zgromadzenia. Ten dobiegł
do chłopaka
i zaczął go
badać.
- Byliśmy w Goupille, próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś na temat Marsjan i
skontaktować się ze zgromadzeniem.
Nagle rozległ się alarm. Potem
straciłam
przytomność.
Przypuszczam, że
coś wybuchło, bo wszędzie walały się gruzy.
- Wystrzelili
pierwsze działa,
jest gorzej niż myślałem - powiedział starzec w zamyśleniu, bardziej do
siebie niż do
Kate. Wziął chłopaka na ręce i ruszył w kierunku drzwi -
Chodź,
Katherine. Zgromadzenie przed chwilą
się rozpoczęło.
Dziewczyna
otrzepała
spodnie i popędziła za Merlinem.
Wbiegła do
Sali Głównej.
Była pewna
siebie jak nigdy. Nie onieśmielił jej ani pałacowy przepych, ani
dwunastu aniołów
siedzących na
tronach. Miała
jasny cel - musiała
pomóc uratować świat.
***
Gabriel spojrzał na dziewczynę wbiegającą do Sali. Katherine
Adams, sierota, Paryż.
A także
ostatnia nadzieja świata
i bohaterka Przepowiedni.
Dziewczyna
rozejrzała się po sali i
zobaczywszy już przytomnego
Michaela, wciągnęła
powietrze i zaczęła
mówić.
- Witajcie.
Przybyłam, aby
powiadomić was
o zagrożeniu.
Marsjanie są nad
Paryżem,
rozpoczęli
inwazję.
Musimy ich powstrzymać...
Wzięła głęboki oddech, chcąc mówić dalej, jednak nie
było jej to
dane. Najpierw poczuła
trzęsącą się pod nogami ziemię, następnie hałas lecącego nisko
samolotu. Albo statku. Wyjrzała
przez jedno z ogromnych okien sali.
To, co zobaczyła, zmroziło krew w jej żyłach. Ogromny statek
wisiał nad pałacem
Zgromadzenia.Przez otwór
teleportowali się kosmici.
Niektórzy już podbiegali do
okien, otaczając
pałac.
Nagle na środku pomieszczenia
pojawiła się grupka Marsjan.
Kate przelotnie zastanowiła
się, gdzie są zabezpieczenia
Sali i czy Upadli są na
tyle głupi, żeby
czuć się pewnie w takiej
sytuacji.
Jeden z kosmitów, stojący
w samym środku,
spojrzał prosto
na dziewczynę.
Rozpoznała go.
TO. Uśmiechnął się i odwrócił. Z niesamowitą prędkością chwycił macką podpieranego przez
czarodzieja Michaela za szyję
i zacisnął.
Dziewczyna jakby w zwolnionym tempie widziała
jak głowa jej
chłopaka upada
na ziemię, a
ciało osuwa się bezsilnie. Krew
popłynęła po
nieskazitelnie białej
posadzce. Wrzasnęła.
Nie wierzyła, że to się dzieje.
- To tylko ostrzeżenie - powiedział TO. Jak nie będziecie się stawiać,
pokonamy was bezboleśnie
i szybko. Ale jeśli
zaczniecie coś knuć, to koniec waszej
marnej cywilizacji będzie
długi i
bardzo, bardzo bolesny. A teraz Siri, niech twój
oddział zabije
co drugą osobę w tej sali. Też jako ostrzeżenie.
Sześciu kosmitów w jednej chwili
wystrzeliło
swoje macki w kierunku osób
znajdujących
się w sali.
Byli bezwzględni
i skuteczni. Padali ludzie, anioły,
czarodzieje. Każdy.
Kate patrzyła
na to z zaciśniętymi szczękami.
TO w trakcie całej rozgrywającej się
sceny patrzył prosto
na nią. Miał do niej resztki
sentymentu. Uznał,
że pozwoli jej
żyć trochę dłużej niż reszcie.
Podłoga sali w ciągu kilku sekund stała się szkarłatna. Z rozciętych gardeł tryskała krew. A to był tylko początek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz