ROZDZIAŁ V - TOtalna katastrofa

            Merlin spojrzał zamyślonymi niebieskimi oczami w niebo, które już nigdy nie miało być takie jak kiedyś. Dotychczasowy błękit przesłoniła szkarłatna czerwień, jakby niebo było skąpane we krwi. "Naszej krwi" - pomyślał czarodziej. Wiedział, co ma się stać.
            Przepowiednia istniejąca od tysięcy lat w końcu miała się ziścić. Dwoje młodych ludzi miało zawalczyć o ziemię. I przegrać.
            Zamyślonym gestem zdjął okulary i przetarł szkła.
            - Januszu, ile czasu zostało - zapytał mężczyznę siedzącego w fotelu na tarasie domu czarodzieja. Ten spojrzał na zegarek spoczywający na jego dłoni.
            Było to urządzenie niezwykłe, nie mierzące czas, a odliczające. Wskazówki przesuwały się przeciwnie do normalnych. Elektroniczna klepsydra, odmierzająca czas do zagłady ludzkości.
            - Trzy godziny - odparł Korwin Mikke, przygładzając swój czarny garnitur. Niepozorny, sprawiający przyjazne wrażenie mężczyzna skrywał ogromną tajemnicę. Był Zwiastunem Zagłady. Tym, który miał rozpocząć apokalipsę i doprowadzić świat do końca.
            Czarodziej westchnął głęboko, przecież nic nie mógł poradzić. Nie da się oszukać przeznaczenia. Wyprostował zastałe kolana, strzepnął niewidoczny kurz z szaty i odwrócił się do mężczyzny w garniturze.
            - W takim razie może napijemy się herbaty? - zapytał uprzejmie Merlin.
            - Z przyjemnością - odparł tamten.
***
            TO wyszczerzyło ostre jak szpilki zęby w przerażającym uśmiechu. Na szkaradnej twarzy panował spokój, oczy były zamknięte. Musiał nawiązać połączenie z resztą. Ktoś w końcu musi uwolnić zaginionego księcia Marsa. Nucił pod nosem melodie, które miały przywołać jego pobratymców. Już od kilku godzin podświadomie wyczuwał, że się zbliżają.
            Mehiri? Czy to ty? - odezwał się głos jego głowie. Gdyby TO miało serce, podskoczyłoby ono z radości. Po tylu latach ciszy i pustki w końcu nawiązał połączenie.
            To ja, Siri. Zlokalizuj mnie i przyślij zespół D14. Muszą mnie uwolnić. Głos w głowie przytaknął, a po chwili ucichł zupełnie.
            Uśmiech TO poszerzył się jeszcze bardziej. Już za parę chwil będzie wolny. I zniszczy ich wszystkich. Co do jednego.

***
                        TO spojrzało przez kraty na Masusa. Marsjanin nie zmienił się ani trochę przez ostatnie sto lat. Jego usta były zaszyte, oczy zakryte czarną przepaską. Kreatura grzebała w przepastnej torbie położonej na ziemi.
            Cicho śpiewając, Masus wyjmował okaleczone szczątki. TO rozpoznawał pojedyncze członki Marsjan - pazury, macki, ale także ludzi i zwierząt. Fragmenty odciętych palców, uszu, wycięte nosy, skóra. Mięso rytualne.
            Potwór nie żałował ofiar, które musiały poświęcić się, by go uwolnić. Czuł moc przepływającą do niego przez Marsjanina. Zamknął oczy z rozkoszy. Jeszcze chwila i będzie wolny.
            Kraty z głośnym skrzypieniem zaczęły się rozsuwać, jakby olbrzym chciał zrobić z nich harmonijkę. Po chwili metalowe pręty leżały w kącie, a TO było wolne.

***
            Galeria handlowa Goupille mieściła się w samym sercu Paryża, jednak nie każdy miał do niej dostęp. Galeria nigdy nie została zalana przez rzesze turystów kupujących pamiątki. Co ciekawsze, nie było tam nawet takiego sklepu.
            Goupille znajdowała się głęboko pod ziemią. Była miejscem spotkań ludzi o nadnaturalnych zdolnościach. I nie tylko ludzi. Po alejkach przechadzały się różne niespotykane stwory.
            Sklepy także były niezwykłe. Od butików z czarodziejskimi szatami, przez apteki pełne niezbyt legalnych (a nawet znanych) medykamentów, do ogromnych, wielopiętrowych księgarni mających w asortymencie publikacje z całego świata.
            Najzwyczajniejszym miejscem w galerii była Kawiarnia. Mała, ciasna, upchnięta gdzieś w kącie, ale jednocześnie znana i lubiana przez wszystkich gości Goupille. Tam żaden fotel nie miał swojego bliźniaka. Ściany nie były nawet pomalowane, lampki oświetlały gołe cegły. A w tle zawsze grała muzyka klasyczna.
            Właśnie tam, przy najbardziej wciśniętym w kąt stoliku siedziała para nastolatków. Michael Evans nisko pochylał się nad klawiaturą laptopa, nerwowo pisząc na klawiaturze. Natomiast Kate Adams nerwowo obgryzała paznokcie. Co chwilę wykręcała numer w telefonie, jednakże jak na złość nikt nie podnosił słuchawki.
            - Mam - wykrzyknął uradowany chłopak, prawie zrzucając laptop ze stolika - Wiem już kim oni są, zobacz.
            Michael odwrócił urządzenie w stronę dziewczyny. Na ekranie pojawiło się zdjęcie osobnika bardzo podobnego do TO. Miał takie same szpiczaste zęby, szkaradną twarz i oplatające ciało macki. Ten sam gatunek.
            - TO pochodzi z Marsa. Te statki, które pojawiają się nad miastem, także są z Marsa. Oni jakoś się dowiedzieli, że TO jest więziony właśnie na Ziemi. I przybyli, aby go wyzwolić.
            Kate przeszły ciarki, ale jednocześnie ucieszyła się. Sprawa choć trochę się ułożyła. Pojedyncze puzzle zaczęły się łączyć w jeden obraz.
            - Milo by było, jakby tylko chcieli go wyzwolić. Ale coś mi się nie wydaje, że tak będzie - dziewczyna przeczesała palcami włosy.
            Michael westchnął.
            - Oni nigdy nie przybywają w pokojowych zamiarach. Musimy poinformować Zgromadzenie, że coś się dzieje. Oni nam pomogą.
            - Mam nadzieję. Ale nie mogę dodzwonić się do centrali. Od ponad godziny nic.
            - Musisz próbować dalej - powiedział Michael i przechylił prawie pusty kubek cappuccino.
            Katte pogrążyła się w myślach. Zalały ją wspomnienia sprzed kilku godzin. Była okropnie wściekła na siebie za całą tą sytuację. Jak mogła być taka naiwna? Jak mogła zaufać komuś, kto nawet nie ma duszy? Była naiwną idiotką. Czuła się wręcz skalana tym, co zrobiła. Naraziła życie miliardów ludzi... i to w imię czego? Głupiego eksperymentu.
            Zacisnęła mocno pięści. Skoro nawarzyłaś sobie piwa, czas je wypić, pomyślała. Nie będzie już naiwna. Nikomu nie pozwoli się tak omotać. Będzie walczyć.
            Z tą myślą jeszcze raz wykręciła ten sam numer telefonu. Po pięciu sygnałach nastawiła się na to, że znów nikt nie podniesie słuchawki.Jednakże ku jej zaskoczeniu usłyszała chrobot po drugiej stronie.
            - Halo? - zapytał cichy, męski głos.
            - Mówi Kate Adams, Paryż. Dzieje się coś złego. Musimy porozmawiać z Gabrielem i resztą Upadłych.
            W słuchawce na chwile zapadła cisza. Kate wystraszyła się, że nie wzięto jej na poważnie. Ale głos odezwał się ponownie.
            - Nous vous invitons à recueillir - Zapraszamy na Zgromadzenie.
            Dziewczyna już brała oddech, żeby odetchnąć z ulgą, kiedy nagle przeszywający dźwięk alarmu zawył w całej galerii Goupille. Para spojrzała na siebie porozumiewawczo. Marsjanie zaatakowali.
***
            - Merlinie, zaczyna się - powiedział Janusz Korwin Mikke znad filiżanki herbaty. Czarodziej spojrzał na niego porozumiewawczo. Wyszeptał coś pod nosem i deportował się. Został po nim tylko zielonkawy pył opadający na krzesło.
***
            Statek Marsjan był ogromny. Jego pokład miał powierzchnię małego miasteczka. W środku jak mrówki pracowało ponad czterdzieści tysięcy kosmitów. Dostali powiadomienie, że TO, Mehiri, książę, został uwolniony. Teraz należało dokonać zemsty.
            Kapitan statku, Siri, od piętnastu minut wydawał polecenia. Plan, który mieli zrealizować, został stworzony przez najlepszego marsjańskiego stratega w  dziejach całego Układu Słonecznego. Jego celem była destrukcja na skalę globalną.
            - Jeszcze pięć kilometrów na zachód - wykrzyknął Siri. Za chwilę mieli znaleźć się nad Uniwersytetem.
            Masusie, czy uwolniłeś już Księcia? Zapytał kapitan. Miał nadzieję, że dostanie szybko odpowiedź. Czekał aż jego pobratymca pojawi się w obszarze transportowym wraz z zaginionym Mehirim.
            Czekamy aż będziecie przelatywać nad Szkołą, kapitanie. Usunąłem zabezpieczenia. Książę jest bezpieczny.
            Siri odetchnął z ulgą i spojrzał na ekran z mapą. Za sekundę mieli przelatywać nad Uniwersytetem. Był spięty i podekscytowany jednocześnie. Od porwania księcia czekał na dzień, aż ten w końcu powróci i dokona zemsty.
            Kiedy sygnalizator znalazł się nad Uniwersytetem, kapitan wysłał wiadomość do Masusa.
            Teraz!
            Po chwili dwie podobne do siebie istoty pojawiły się na pokładzie. Szklane drzwi rozsunęły się i wyszedł zza nich Mehiri. Według Siri'ego wyglądał identycznie jak przed porwaniem. Jego wyjątkowo długie jak na Marsjanina macki nadal budziły grozę i szacunek.
            Pokornie skłonił głowę.
            - Jestem na twoje rozkazy, książę.
            Mehiri wykrzywił swoje usta w imitacji uśmiechu. Gestem nakazał kapitanowi na siebie spojrzeć.
            - A więc, Siri, zacznijmy inwazję.
            Kapitan ponownie się ukłonił i odwrócił do konsoli. Nacisnął kilka czerwonych przycisków, przeciągnął włączniki. Na całym pokładzie odezwał się z głośników mechaniczny głos: "Tryb: Inwazja rozpoczęty. Wszyscy proszeni są o udanie się do swoich sektorów i zajęcie stanowisk. Rozpocząć atak"
            Mehiri rozsiadł się wygodnie na fotelu kapitana. W końcu był u siebie. Za chwilę on i jego armia zniszczą całą tę planetę. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał tak dobry dzień.
            "Strzelać" - polecił mechaniczny głos.
            Pociski spadły na Paryż niczym ulewny deszcz.
***
            - Michael - zawołała zdezorientowana Kate - Michael?!
            Nie wiedziała, co się stało. Dookoła niej leżały rozbite meble i butelki. Fragment stołu wbijał jej się w nogę, gruz zasypał wszystko. W powietrzu unosił się kurz.
            Musiała skupić myśli. Trąc głowę, zorientowała się, że ta boli ją niemiłosiernie. Na dłoni został czerwony ślad krwi. Wszystko ją bolało. Czuła się jak po ciężkim treningu bokserskim. I nie wiedziała, gdzie jest Michael.
            Nerwowo rozglądała się po pomieszczeniu, czując coraz większą panikę. Chłopak był dla niej osobą najbliższą na świecie. Najważniejszą. Kate Adams była sierotą i nie miała nikogo poza nim.
            - Michael!!! - krzyknęła jeszcze raz, jednak nadal bezskutecznie.
            Spróbowała się podnieść, jednak okropnie bolała ją kostka. Dziewczyna bała się, że ją skręciła. Ironia losu, stracić możliwość chodzenia, gdy ma się uratować świat. Żałosne i typowe. Ale nie miała zamiaru się poddawać. Michael był ważniejszy niż jej noga.
            Wyprostowała się i zobaczyła kompletny bałagan. Kawiarnia w niczym nie przypominała pomieszczenia, którym była jeszcze godzinę wcześniej. Jednakże z tej perspektywy dostrzegła nogawkę spodni i znajome, czerwone conversy wystające spod stolika, jakiś metr dalej.
            Z trudem podeszła bliżej i odrzuciła blat. Michael się nie ruszał, był blady jak ściana. Kate bez zastanowienia się nad nim pochyliła. Odczekawszy kilka sekund, patrząc na jego klatkę piersiową, z ulgą zauważyła, że oddycha.
            Złapała go za rękę. Dzięki Ci, Ty tam, na górze, że mam nadnaturalne zdolności, pomyślała. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie biały pałac znajdujący się na obrzeżach Paryża. Przypomniała sobie, kiedy była tam ostatnim razem. Widziała ogromne kolumny w stylu doryckim, marmurowe fontanny i równo przyciętą trawę. Posadzki w szachownicę oraz dwanaście stojących w kręgu Sali Głównej tronów. Kiedy jej wizja w całości się ukształtowała, Kate poczuła szarpnięcie i trzymając Michaela za rękę, teleportowała się do siedziby głównej Zgromadzenia.
            Pałac wyglądał tak pięknie i okazale, jak go zapamiętała. Wylądowała, upadając na kolana. Michael spadł tuż obok niej. Miała nadzieję, że ją zauważą i że ktoś pomoże jej wnieść nieprzytomnego chłopaka.
            Po chwili drzwi otworzyły się i wybiegł przez nie starzec z długą, siwą brodą. Szata plątała mu się między nogami. Gdyby nie fakt, że za chwilę cały świat miał zostać zniszczony, byłby to całkiem zabawny widok.
            - Co mu się stało? - zapytał Merlin. Kate jak przez mgłę pamiętała czarodzieja z dawnych obrad Zgromadzenia. Ten dobiegł do chłopaka i zaczął go badać.
            - Byliśmy w Goupille, próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś na temat Marsjan i skontaktować się ze zgromadzeniem. Nagle rozległ się alarm. Potem straciłam przytomność. Przypuszczam, że coś wybuchło, bo wszędzie walały się gruzy.
            - Wystrzelili pierwsze działa, jest gorzej niż myślałem - powiedział starzec w zamyśleniu, bardziej do siebie niż do Kate. Wziął chłopaka na ręce i ruszył w kierunku drzwi - Chodź, Katherine. Zgromadzenie przed chwilą się rozpoczęło.
            Dziewczyna otrzepała spodnie i popędziła za Merlinem. Wbiegła do Sali Głównej. Była pewna siebie jak nigdy. Nie onieśmielił jej ani pałacowy przepych, ani dwunastu aniołów siedzących na tronach. Miała jasny cel - musiała pomóc uratować świat.
***
            Gabriel spojrzał na dziewczynę wbiegającą do Sali. Katherine Adams, sierota, Paryż. A także ostatnia nadzieja świata i bohaterka Przepowiedni.
            Dziewczyna rozejrzała się po sali i zobaczywszy już przytomnego Michaela, wciągnęła powietrze i zaczęła mówić.
            - Witajcie. Przybyłam, aby powiadomić was o zagrożeniu. Marsjanie są nad Paryżem, rozpoczęli inwazję. Musimy ich powstrzymać...
            Wzięła głęboki oddech, chcąc mówić dalej, jednak nie było jej to dane. Najpierw poczuła trzęsącą się pod nogami ziemię, następnie hałas lecącego nisko samolotu. Albo statku. Wyjrzała przez jedno z ogromnych okien sali.
            To, co zobaczyła, zmroziło krew w jej żyłach. Ogromny statek wisiał nad pałacem Zgromadzenia.Przez otwór teleportowali się kosmici. Niektórzy już podbiegali do okien, otaczając pałac.
            Nagle na środku pomieszczenia pojawiła się grupka Marsjan. Kate przelotnie zastanowiła się, gdzie są zabezpieczenia Sali i czy Upadli są na tyle głupi, żeby czuć się pewnie w takiej sytuacji.
            Jeden z kosmitów, stojący w samym środku, spojrzał prosto na dziewczynę. Rozpoznała go. TO. Uśmiechnął się i odwrócił. Z niesamowitą prędkością chwycił macką podpieranego przez czarodzieja Michaela za szyję i zacisnął. Dziewczyna jakby w zwolnionym tempie widziała jak głowa jej chłopaka upada na ziemię, a ciało osuwa się bezsilnie. Krew popłynęła po nieskazitelnie białej posadzce. Wrzasnęła. Nie wierzyła, że to się dzieje.
            - To tylko ostrzeżenie - powiedział TO. Jak nie będziecie się stawiać, pokonamy was bezboleśnie i szybko. Ale jeśli zaczniecie coś knuć, to koniec waszej marnej cywilizacji będzie długi i bardzo, bardzo bolesny. A teraz Siri, niech twój oddział zabije co drugą osobę w tej sali. Też jako ostrzeżenie.
            Sześciu kosmitów w jednej chwili wystrzeliło swoje macki w kierunku osób znajdujących się w sali. Byli bezwzględni i skuteczni. Padali ludzie, anioły, czarodzieje. Każdy. Kate patrzyła na to z zaciśniętymi szczękami.
            TO w trakcie całej rozgrywającej się sceny patrzył prosto na nią. Miał do niej resztki sentymentu. Uznał, że pozwoli jej żyć trochę dłużej niż reszcie.

            Podłoga sali w ciągu kilku sekund stała się szkarłatna. Z rozciętych gardeł tryskała krew. A to był tylko początek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz